niedziela, 14 czerwca 2015

PRZYCINANIA SKRZYDEŁ CIĄG DALSZY

Ostatnie tygodnie spędzone w Mansie nie należały do najłatwiejszych. Po ponad 8 miesiącach stąpania po zambijskiej ziemi moje nogi osłabły. Moje serce straciło początkowy zapał. Z jednej strony odczuwało radość i wdzięczność za bycie tutaj, z drugiej jakiś ciężar nie pozwalający iść i w wolności dawać siebie drugim. Codzienność stała się jakby bardziej szara i wzrosło oczekiwanie czegoś nowego, wielkiego. Dzisiaj dziękuję za ten pierwszy misyjny kryzys i Boże iskierki, które podtrzymywały we mnie misyjny płomyk.

Dwa tygodnie temu razem z Sylwią odwiedziłam jednego z naszych zambijskich Przyjaciół. Sajmon jest w 12, ostatniej klasie Kaole School. Ma około 19 lat. Poznałam Go w Oratorium na samym początku misji. Był dla mnie wzorem leadera - przychodził prawie każdego dnia, pięknie bawił się z Dziećmi, był bardzo otwarty i radosny. Wiele rozmawialiśmy. Sajmon potrafi pięknie rysować. Nad moim łóżkiem do dzisiaj wisi prezent od Niego - rysunek małego dziecka wtulonego w bezpieczną dłoń Ojca. Myśli o zostaniu kapłanem.

Ponad dwa miesiące temu Sajmon zachorował. Z kościelnej ambony doszła nas wieść o Jego poważnym stanie zdrowia: malaria mózgowa. Cierpienie fizyczne łączy się w tym przypadku z umysłowym, osoba chora momentami traci świadomość, zaczyna mówić od rzeczy, ma zaniki pamięci, nie kontroluje siebie. Sajmom trafił do szpitala i musiał przerwać naukę. Po kilku dniach opuścił szpital i powoli dochodził do siebie w domu. Wrócił też do szkoły.

Dwa tygodnie temu 'przypadkiem' spotkałam brata Sajmona. Okazało się, że choroba wcale nie minęła. Sajmon kolejny raz musiał przerwać szkołę. Następnego dnia, w niedzielne skwarne popołudnie odwiedziłam Go razem z Sylwią z niemałymi obawami, jak się zachować i jakie będzie Jego zachowanie. Brat Sajmona zaprowadził nas do domu. Po drodze przyłączyło się do nas naszych trzech oratoryjnych Przyjaciół-rozrabiaków: Fred, Michael i Vincent. Radośnie powędrowali z nami i mnie osobiście dodali wiele odwagi.





W domu Sajmona przywitała nas Jego mama. Mieszkają tylko we dwójkę, tata mieszka w innym mieście, nie utrzymują ze sobą kontaktu. Kiedy dotarliśmy na miejsce Sajmon właśnie spał, ale po kilku minutach wyszedł na zewnątrz i usiadł razem z nami na murku przed domem. Jego twarz wyglądała na zmęczoną i była nieco opuchnięta. Był osłabiony i początkowo troszkę zmieszany. Porozmawialiśmy o naszej codzienności, bardzo prosto. Sajmon się nie poddaje, bardzo chce skończyć szkołę i rozpocząć studia. Na miarę swoich sił sam nadrabia szkolne zaległości. Wszystko poddaje woli Bożej. To uspokaja Jego serce i mimo trudu pozwala Mu szczerze się uśmiechać.

Po około pół godziny pożegnałyśmy naszego Przyjaciela. Był bardzo wdzięczny za odwiedziny, ale moja wdzięczność za ten czas była chyba większa. Zwykłe spotkanie, prosta rozmowa, milczące spojrzenia ubrane w uśmiech, poświęcony czas: to, co uszczęśliwia i czyni szczęśliwym.





Oj ta Mansa, nieustannie przycina moje skrzydła, kiedy chcę odlecieć w poszukiwaniu czegoś wielkiego. Uczy mnie powracać do tego, co najprostsze i w tej prostocie najcenniejsze.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz