BOSA DROGA KRZYŻOWA
Pierwszy piątek Wielkiego Postu. Moje myśli uciekają do
Polski i piątkowych Dróg Krzyżowych, którymi jak co roku w tym czasie kończyłam każdy tydzień. Dopiero na
kilka godzin przed 17.00 dowiaduję się, że na tę samą drogę wybiorę się także
tutaj w Mansie. Moje serce się cieszy. O planowanym czasie kościół jest jeszcze
zamknięty. Dwie grupki kobiet siedzą na ziemi i ławce. Rozmawiają. Ja razem z
Sylwią i gromadką Dzieci gram w klaskane łapki blisko tylnego wejścia. Drzwi
otwierają się ostatecznie o godz. 17.10. Na początku kościół jest prawie pusty.
Po kilku minutach w skromnej procesji przed ołtarz wychodzi Ksiądz, obok Niego dwóch ministrantów
ze świecami w ręku, a pośrodku nich trzeci z krzyżem. Rozpoczęcie o kolejne
minuty wstrzymuje oczekiwanie na osobę czytającą rozważania. Cały czas dochodzą
nowe osoby. Kościół powoli się wypełnia. W końcu zjawia się dwóch mężczyzn z niewielkimi książeczkami w ręku.
Teraz wszystko jest już gotowe. Moja pierwsza zambijska Droga Krzyżowa
rozpoczyna się ok. godz. 17.25.
Ministranci z krzyżem ustawiają się przy pierwszej stacji. Obrazy
rozmieszczone są na ścianach na około całego kościoła. Słyszę znaną mi melodię
i teraz również już znane mi słowa: Utubeleleko luse (Zmiłuj się nad nami).
Niczego nie rozumiejąc jestem jakby poza tym, co się właśnie dzieje. Ludzie
obracają się wodząc wzrokiem za wędrującym krzyżem. Część wychodzi z ławek, by
ułatwić sobie klękanie. Podobnie i ja. Przy 4 stacji zauważam obok siebie małego Chłopca. Ma około 7 lat. Zaczepia
innego, dlatego delikatnie krzyżuję moje ręce pod Jego brodą i powolutku przysuwam
do siebie. Niepewnie podnosi na mnie wzrok. Nie wzbrania się. Razem ze mną
klęka i wstaje. Z każdą stacją Jego chude ciałko coraz bliżej przysuwa się do
mojego. Co chwila zerka na mnie swoimi białymi oczami i delikatnie się
uśmiecha. Ja robię to samo. Przez chwilę spoglądamy sobie głęboko w oczy. Widzę
w nich tyle niewinności, dobra i ciepła. Jednocześnie tyle potrzeby miłości.
Smyram mojego nowego Przyjaciela palcem po policzku i z powrotem kieruję swoje
spojrzenie na krzyż. Szukam odpowiedzi, jak kochać. Szukam zrozumienia, co to
miłość.
Dopiero po kilkunastu minutach zauważam bose stópki tego Chłopca. Rozglądam się wokół i nagle dostrzegam ich wiele wokół siebie. Pod
spodem mają taki sam kolor, jak nasze. Jedynie skóra wydaje się być twardsza. Zaprawiona do chodzenia od chodzenia.
Myślę o moich stopach. Przypominam sobie, kiedy to spróbowałam
chodzić na boso po kamyczkach wkół naszego domku. Może nie bardzo, ale było to
bolesne, więc szybko założyłam buty z powrotem. Po jednej z ulew zdjęłam
sandały i szłam na boso przez błoto połączone z gliną. Tym razem nie bolało,
ale zaraz po umyłam nogi i założyłam skarpetki. Było mi zimno.
Myślę o moim życiu. Podobnie i tutaj uciekam przed
chodzeniem boso. Szukam prostych dróg, równych, suchych, bezbolesnych. Zakładam
wygodne buty. Narzekam, kiedy mnie obcierają. Porzucam, kiedy zaczynają się psuć.
Szukam dla siebie tych idealnych.
Moja pierwsza Droga Krzyżowa w Afryce powoli się kończy.
Klęczę zawstydzona i wdzięczna za kolejną lekcję pokory i lekcję prawdy o sobie.
Dziękuję za afrykańskie bose stópki dodające mi odwagi, by wybierać też te
trudne, niewygodne drogi.
Jak się później okazało, tym chłopcem był Matthew. Wychodząc
z kościoła złapał mnie mocno za rękę. Zapytał, czy jutro jest Oratorium.
Ucieszył się z twierdzącej odpowiedzi. Jeszcze z oddali z uśmiechem spojrzał w
moją stronę i pomachał. To było ostatnie spotkanie naszych oczu. Odwróciłam
głowę, ale uśmiech jeszcze przez dłuższą chwilę nie schodził z mojej buzi. Kolejny
afrykański Złodziej skradł moje serce. I co najciekawsze, nie czuję się przez
to uboższa, ta kradzież za każdym razem daje mi poczucie, że jestem
najbogatszym i najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.