piątek, 26 grudnia 2014

TA SZCZĘŚLIWA NOC

Tegoroczna Wigilia była jak do tej pory najtrudniejszym i jednocześnie najpiękniejszym dniem spędzonym na misji.

Otwieram oczy wcześniej niż zazwyczaj. Ten szczególny dzień się budzi... - słowa mojej ulubionej piosenki same cisną mi się na usta. Po porannej Eucharystii przychodzi czas na wycinanie literek do dekoracji kaplicy i pakowanie ostatnich prezentów. Kolejne trzy godziny pochłania czekanie w kolejce na poczcie i drobne zakupy w mieście z Siostrą Lorraine. Tuż przed lunchem wstawiam do piekarnika ostatnie piernikowe ciasto. Przedświąteczne porządki przerywa potrzeba udekorowania ołtarza w maszym parafialnym kościele. Jest gotowy dopiero na godz. 18. Nerwową atmosferę buduje nieudana próba naprawienia internetu. Dzisiaj tak bardzo chciałybyśmy zobaczyć tych, których kochamy. Grupa młodych ludzi kontynuuje prace ogrodowe na terenie naszej placówki. Dzień toczy się niby zwyczajnie, ale ja jestem gdzieś poza tym wszystkim.

Nogami stąpam po zambijskiej ziemi, ale moje serce co chwilę wędruje do Polski. Ukradkiem ocieram pierwszą łzę słysząc Oj, Maluśki, Maluśki... - ulubioną kolędę mojego Taty.

To już czas. Świąteczna dekoracja, polskie kolędy w tle, zapach piernika i czerwonego barszczu coraz bardziej uświadamiają mi, że to naprawdę 24 grudnia. Zmrok za oknem przysłania afrykańskie lato. Wszystko wokół powoli ucicha. W tym roku jest nas tylko dwie - ja i moja misyjna Siostra, której rok temu jeszcze praktycznie nie znałam. Wspólna modlitwa, łamany opłatek, dobre słowo, uścisk i łzy tęsknoty pomieszanej ze szczęściem. Szczęściem, że jestem prowadzona ścieżkami, o których kiedyś nawet bym nie pomyślała. Szczęściem, że kocham i jestem kochana. Szczęściem, że mam za kim tęsknić. Szczęściem, że przyszedł Ten, na którego czekałam. Szczęściem, że dzisiaj tak mocno mogę doświadczać, że jest Emmanuelem - Bogiem z nami, Bogiem ze mną.





środa, 24 grudnia 2014

NAUKA TAŃCA

Każdego dni na misji na coś czekam. Jeszcze śpiąc czekam podświadomie na dźwięk budzika. Każdego ranka czekam na Biały Opłatek i siły, które przynosi. I czekam na zmiany, których jeszcze chce we mnie dokonać. Czekam na uśmiechy Dzieci. Czekam na otrzymaną i podzieloną radość. Czekam na cuda. Czekam na wieczorną chwilę odpoczynku wędrując palcami po kolorowych paciorkach. Czekam na noc, by kolejnego dnia móc zacząć jeszcze raz. Do tej pory najdłużej chyba czekałam na powrót Mamy zza Oceanu do domu. 5 lat upłynęło, zanim znowu mogłam Ją uściskać. Gdyby mnie wcześniej uprzedziła, pewnie bym Jej nigdzie nie puściła. Czekałam, bo kocham.

Czekanie jest wpisane w zambijską codzienność. Umówione spotkania zaczynają się przynajmniej z godzinnym opóźnieniem. Nikt się tutaj nie śpieszy. Nikt nie zerka niecierpliwie na zegarek. Nikt się nie zniechęca widokiem długiej kolejki. Panono, panono (powoli, powoli). Czas spędzony na czekaniu dla Zambijczyków nie jest czasem straconym. Jest ważną czynnością. I choć może z innych powodów, ale dzisiaj jestem im wdzięczna za tę lekcję.

Nie tylko w Zambii czekanie uczy mnie zaufania. Uczy, że wiara jest tańcem, w którym prowadzi Bóg. Uświadamia mi, że nie znam wszystkich dróg i odpowiedzi, ale z czasem okryję, że On je zna. Przypomina, że to On wybiera najlepszy moment. Uświadamia, że tylko miłość uzdalnia do czekania. Jak na Mamę.

Kończy się Adwent. Każdego dnia czekałam na Tego, który przychodzi. Czekałam, bo kocham.

Zatem Kochani, dobrego Spotkania!




czwartek, 27 listopada 2014

POKOCHAŁAM

W poprzedni wtorek spełniło się jedno z moich zambijskich marzeń: Dzieci z naszej szkoły garażowej mogły pojechać nad jezioro do Sanphii. Cena za wprawę: 10 kwacha. Suma bardzo symboliczna. Dokładnie tyle kosztuje tutaj litr mleka. Mimo to zbiórka rozpoczyna się już dwa tygodnie wcześniej. Prawie każdego dnia któreś z Dzieci przynosi drobny pieniążek. Tylko 7 osobom udaje się dobrnąć do 10, ale pojechać może ostatecznie każdy. 30 szczęśliwych Maluchów zbiera się przed garażem na godzinę przed czasem. Oczekiwanie na ten dzień najwyraźniej nie pozwala im spać. Podobnie i mnie. Dzisiaj ma się spełnić nasze wspólne marzenie.

Po Dzieci przyjeżdża niewielki biało-niebieski bus. Ja z kilkoma z nich wsiadam w samochód naszej Siostry Dyrektor. Zabieram ze sobą pudełko z upieczonymi dzień wcześniej ciastkami z cukrem. Ruszamy! Cieszę się jak dziecko.

Po godzinie drogi docieramy na miejsce. W oddali widać już błękitną taflę wody. Sprawia wrażenie, jakby unosiła się do góry i miała nas zaraz zalać. Słyszę pierwsze odgłosy zachwytu. Florence otwiera szeroko buzię i zasłania ją ręką. Chanda na przemian spogląda na mnie i przez okno. Nic nie musi mówić. Jestem tu po raz trzeci, ale dzisiaj i ja na nowo zachwycam się tym miejsce. Tego cały czas uczą mnie Dzieci. Przecierają moje zakurzone oczy.




Ubrania szybko znikają ze szczupłych czarnych ciałek. Nikt tu nie potrzebuje czasu, by oswoić się z temperaturą wody. Plusk, plusk, plusk...

Nie od razu dołączam do Dzieci. Zatrzymuję się na środku plaży i obserwuję. Coraz to ktoś wykrzykuje moje imię i macha wynurzając się na chwilę spod wody. Chce, by go zobaczyć. Podnoszę rękę i odsyłam uśmiechy. Nie wiem, kto jest bardziej szczęśliwy.




Nagle po raz pierwszy tak jasno uświadamiam sobie, jak bliskie stały mi się te Dzieci. Jak to możliwe, że jeszcze dwa miesiące temu nie wiedziałam o ich istnieniu? Dokładnie tyle czasu wystarczyło, by pokochać Chongo, którego uśmiech rozkłada na łopatki każdy smutek. Pokochałam Mozesa, który przerażał mnie na początku swoją agresją, a teraz nieśmiało szuka przytulenia. Pokochałam Lombama i Jego niewinne spojrzenie przypominające mi kotka ze Shreka. Pokochałam Czamę podnoszącą zaciśniętą piąstkę do góry w radosnym geście triumfu, że poprawnie dodała dwie liczby. Pokochałam Brighta, który śmieje się, że nie rozumiem, kiedy mówi do mnie w bemba. Pokochałam małą Lovenes, która niestrudzenie usiłuje wyłudzić nowy ołówek chowając swój nieporadnie za plecami. Pokochałam Fridę, która nauczyła mnie czekania na odnalezienie w drugim człowieku dobra. Pokochałam robiącego sobie ze mnie żarty Vincenta. Uczy mnie dystansu do samej siebie. Pokochałam Bupe z brakującym zębem na przedzie. Pokochałam każde z tych Dzieci. Każde bez wyjątku. Każde inaczej.





W końcu dołączam do zabawy, by nie dać się dogonić myśli, że niedługo trzeba będzie się z nimi rozstać. Biegam za piłką. Udaję, że pływam. Zamieniam się w karuzelę. Buduję zamki z piasku. W sercu dziękuję Bogu na każdą chwilę. Dziękuję, że Gwiazdy na ziemi zaświeciły dzisiaj jaśniej. 


wtorek, 11 listopada 2014

W WALCE Z MATEMATYKĄ

Każdy kolejny dzień spędzony w Mansie jest dla mnie potwierdzeniem, że moja misja faktycznie nie jest misją specjalną. Ale jest misją wyjątkową. Wyjątkową nie dlatego, że robię tutaj wielkie rzeczy. Patrząc po ludzku są to rzeczy bardzo błahe. W wyjątkowość przystraja je miłość. Tak jak całe nasze życie.




Mimo, że jestem humanistką, okazuje się, że matematyka nie była mi obca. W Polsce większość moich działań przynosiła konkretny zysk. Dobre wyniki na uczelni - stypendium i pochwały. Dołożone starania - usłyszane w nagrodę dobre słowo. Dorywcze prace - konkretny pieniądz. Udzielona pomoc - często zabezpieczenie, że i ja kiedyś będę mogła na nią liczyć. Skrupulatnie dzieliłam czas.

Mansa nie przynosi zysku. Nie przynosi go patrząc po ludzku. Nie robię tutaj kariery zawodowej. Owoce nauki Dzieci angielskiego są jak do tej pory bardzo marne. Europejskie metody wychowawcze okazują się być często bezskuteczne. Godziny spędzone na czekaniu wydają się być bezsensowną stratą czasu. Podobnie podlewanie nasionek, które i tak nie wyrastają, bo słońce błyskawicznie wysysa każdą kropelkę wody. Nie inaczej jest ze śpiewaniem w chórze, kiedy śpiew oznacza jedynie poruszanie się do rytmu. Bieganie za piłką czy kręcenie skakanką wokół własnej osi w Polsce nie przyniosłoby żadnych notowań. Tak samo malowanie palcem po ziemi i wycinanie kółeczek z kolorowego papieru.  

Mansa przynosi zysk o wiele większy. Św. Matka Teresa powtarzała często, że nie ważne, co robimy, ale ile miłości w to wkładamy. Jedyne kryterium. Chyba dopiero powoli zaczynam to rozumieć.




Miłość to nie matematyka. Więc walczę. W końcu jestem humanistką.


wtorek, 4 listopada 2014

W ŚWIECIE PARADOKSÓW

Afrykańska rzeczywistość to świat paradoksów. Może po roku czasu mi się uda, ale jak na razie nie potrafię jej pojąć.

Tobua to mąka rozrobiona z wodą. Nie zawsze z ciepłą. Ulubiony napój Dzieci z naszej szkoły garażowej. Zapachem przypomina polskie chrupki kukurydziane. Dzieci dostają ją na zakończenie lekcji zazwyczaj trzy razy w tygodniu - w poniedziałek, środę i piątek. Pytają o nią każdego dnia. Czasami jest dobrą mobilizacją, by być grzeczniejszym lub w ogóle przyjść do szkoły. Dzieci dokładnie oblizują kubki palcami, żeby nic się nie zmarnowało. Sięgają do samego dna. Chętnie zgłaszają się do mycia, bo to szansa, że jeszcze coś więcej im się dostanie. Szkoła garażowa kończy się o godz. 11.30. W pół godziny rzeczywistość  wokół mnie zmienia się o 180°.

Dzieci z Pre-school dostają lunch od poniedziałku do czwartku o godz. 12.00. Każdemu przysługuje plastikowy, podzielony na trzy części talerz. Są niebieskie, zielone i czerwone.  Dzieci najbardziej lubią czerwone. Nie wiem dlaczego. Stałym składnikiem jest biała papka - szima. Pozostałe miejsca na przemian zajmuje kurczak, jajecznica lub pieczone kiełbaski z sosem pomidorowym. Zawsze jest też jakaś surówka. Zazwyczaj jedzenia wystarcza na tyle, by prosić o dokładkę. Jednak spora część Dzieci nie zjada wszystkiego. W miarę jedzenia coraz więcej małych i pozlepianych kawałków szimy ląduje na stole. Część trafia na ziemię. Trochę tak, jakby poprószył delikatny śnieg. Ale w Zambii zimy nie ma. Po posiłku w ruch idzie miotła. Najpierw zmiata wszystko ze stołu, a potem z podłogi. Chciałabym ją wyprzedzić i własnymi rękami pozbierać dokładnie wszystkie resztki jedzenia. Dzieci z naszej szkoły garażowej bardzo by się nimi ucieszyły. Podobnie te z Oratorium, które czasami podkradają się do drzwi naszego domku z palcami skierowanymi wymownie w stronę buzi. Ale pozbierać ich nie mogę. Trudno mi na to patrzeć. Chcę wrócić do pozostałych Dzieci. Próbować zaspokoić ich głód inaczej...

Kolejny paradoks. Środek zajęć w szkole garażowej. Siostra przypomina mi, by powiedzieć Dzieciom, że w piątek nie będzie zajęć. Dzieci z Laura Pre-school jadą nad jezioro. Ja i Sylwia jako nauczyciele jedziemy razem z nimi. Nasze Dzieci zostają. Wiedzą, dlaczego nas nie będzie. Widzę ich smutne oczy i chciałabym zostać z nimi. Ale zostać nie mogę.

Wjeżdżamy dwoma niewielkimi busami. Jest kilka minut po godzinie 8. Słońce praży od rana. Dzieci są radosne, część z nich ma nawet okulary przeciwsłoneczne na buziach. Machają Rodzicom na pożegnanie. W busie rozlega się głośny śpiew. Wszyscy, których mijamy, powinni nas usłyszeć. Wivat Laura! Wivat! Zaciśnięte piąstki Dzieci powiewają dumnie w górze. Wyjeżdżając z bramy widzę gromadki Dzieci. Stoją przy drodze. Obserwują. Ich twarze się nie uśmiechają. Rozpoznaję niektóre z nich. Przychodzą do Oratorium.

Około godziny później jestem w innym świecie. Piękna plaża. Błękitna woda. Wskakujące do niej Dzieci i Nauczyciele. Jednym słowem: euforia radości! Z każdej strony słyszę swoje imię. Mam aparat w ręku, to dlatego. I choć szczerze cieszę się radością tych Dzieci i bawię się razem z nimi, to myślami uciekam tam, gdzie zostało moje serce. Czuję, że to niesprawiedliwe.  Chciałabym wrócić i tamte Dzieci rozweselić inaczej...   




Afrykańskie paradoksy. Małe i większe. Bolą bardziej i mniej. Każdy mobilizuje do jeszcze większej miłości. Nie tracę czasu na szukanie odpowiedzi: dlaczego? Może z czasem przyjedzie do mnie sama. Robię to, co mogę.


niedziela, 26 października 2014

REMONT

Po pierwszym miesiącu pobytu w Mansie jak bumerang wraca do mnie pytanie: Dlaczego misje? Dzisiaj niespodziewanie przyszedł do mnie kolejny skrawek odpowiedzi: Moje serce jest w remoncie.

Nie wydawało mi się, że go potrzebuje. A jednak. 
Do remontu skłania go Peter, który na porannej Mszy Świętej wyskakuje przed ołtarz ze śpiewem i tańcem. Nie widzi, ale to właśnie On przeciera moje zakurzone oczy i uczy wdzięczności. Moje serce remontują Dzieci z naszej szkoły garażowej, które wiernie czekają o poranku, by jak najwcześniej zacząć rozdawać swoje czekoladowe uśmiechy i nimi zarażać. Uczą, jak cieszyć się z małych rzeczy i przypominają, że tylko dzielone szczęście ma sens. Za remont pilnie zabrały się Dzieci z ulicy, które kochają za darmo i zawstydzają mnie przypominając o moich stawkach za miłość. Nawet mały Vincent zna się na remoncie i rozrabiając odstawia w kąt moje ambicje. Remontem zajmuje się też tęsknota, która pokazuje, jak bliscy mi są Ci, których teraz blisko nie ma. O remont dopominają się moje słabości, do tej pory skrzętnie pochowane po kątach...



  

Nie lubię remontów, ale tego wręcz pragnę. Nie dla siebie. Wierzę, że kiedyś więcej Osób będzie mogło zamieszkać w nowym domu.



poniedziałek, 20 października 2014

GWIAZDY NA ZIEMI

Każdy dzień na misji to prezent. I choć codziennie na nowo szeroko otwieram ręce, by dawać, czuję, że to ja jestem tą najbardziej obdarowaną. Podobnie jak dzisiaj.

Iness ma około 9 lat. Dopiero co dołączyła do naszej uniwersyteckiej rodziny. Swojej już praktycznie nie ma. Mama nie żyje od kilku lat. O Tacie wiadomo tylko, że gdzieś jest. Kilka dni temu zmarła Babcia, z którą mieszkała. Przerzucona do sąsiadów, bita, głodzona. Dokładnie nie wiadomo, gdzie aktualnie mieszka. Uśmiecha się nieśmiało, nie otwiera buzi. Jej oczy zdradzają smutek zmieszany z wielkim pragnieniem miłości. Szuka przytulenia.




Gwiazda na ziemi. To właśnie one tak hojnie obdarowują. Często w dziurawych ubraniach, zasmarkane, zbuntowane, poranione. Gwiazdy święcące za dnia. Jeszcze nie wierzące w swój blask. Dla mnie najpiękniejsze, jakie widziałam.

Ale kiedy jutro się obudzę, kolejny raz otworzę moje ręce i posłucham Matki Teresy: Każdy z nas musi sobie powiedzieć: będę miłością. 

Dla każdej z Gwiazd. 


środa, 15 października 2014

JEDEN PLUS JEDEN RÓWNA SIĘ JEDEN

Tym razem po skończonym Oratorium nie od razu idę do naszego domku. Zmęczona siadam pod szarą ścianą na kawałku nagrzanego słońcem betonu. Przyglądam się odchodzącym Dzieciom i zastanawiam, dokąd idą, kto czeka na nich w domu. Co chwilę ktoś podchodzi i podaję mi rękę. Każdy hojnie obdarowuje uśmiechem, a kto potrafi dodaje See you tomorrow! Odpowiadam dumnie nowo nauczonym Tukomona namailo i odwzajemniam bezcenne uśmiechy!

Część z Dzieci jednak nie odchodzi. Żegna się kilkakrotnie, aż w końcu siada obok na betonie. Jedna Dziewczynka dotyka moich włosów. Inna wciska paluszek w moją lewą rękę, jakbym była miękką piłeczką do gry. Nieco starszy Chłopczyk sprawdza moje muskuły i porównuje ze swoimi. Buzie Dzieci otwierają się nie do mówienia, ale jedynie do uśmiechów. Za to ich serca to straszne gaduły! I moje mozolnie uczy się mówić...




Nagle Ktoś nieśmiało ściska moją rękę i układa głowę pod moim policzkiem. Uśmiecham się tym razem do samej siebie. Chyba powoli zaczynamy się rozumieć.





Dwa kolory, jedno serce. 


czwartek, 9 października 2014

TU I TERAZ

14.30 to idealny czas na drzemkę. Tymczasem o tej właśnie porze kawałek spieczonej słońcem ziemi tuż obok naszej placówki misyjnej zalewa czekoladowa fala. Nie sposób ją okiełznać. Fala ucisza się jedynie na krótko na czas modlitwy. Złożone rączki dotykają wtedy pobrudzonych bród. Czekoladowe buzie zamykają oczy, a ja tym szerzej je otwieram i zawstydzona uczę się modlitwy.




Pot leje się ze mnie ciurkiem. Czuję, że dzisiaj brak mi sił. Czekoladowa fala rozbija się na szereg mniejszych. Mobilizuję resztki energii i szukam sposobu, by popłynąć choć z jedną z nich. Wytężam wszystkie moje szare komórki i nieudolnie próbuję wytłumaczyć zasady gry. Mimo wielu yes, które w praktyce okazują się oznaczać no nie daję za wygraną. Dla tych choć kilku czekoladowych uśmiechów mogę zrobić z siebie nawet cyrkowca.   

Udało się. Płynę. Zapominam o moim wcześniej i później. Liczy się tu i teraz. Uśmiech nie znika mi z twarzy. Radość Dzieci jest moją radością. Dzisiaj jestem jak jedno z nich, jestem jak dziecko.




Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali. 2 Kor 12,9

Wystarcza na tu i teraz. Bez wyprzedzania.




piątek, 3 października 2014

UKŁADANKA

Pierwszy tydzień pracy na placówce misyjnej właśnie powoli zasypia. Ja jednak zasnąć nie mogę. Mnóstwo obrazów wiruje w mojej głowie. Są jak kawałki jednej układanki, której nie potrafię poskładać w całość. Jeszcze nie.

Jej pierwszą część tworzą przedpołudnia spędzone z Dziećmi w garażu. Ceglane ściany, kilka ławek ułożonych w dwa rzędy, drewniana tablica, rozpisany alfabet i kilka zawieszonych na ścianie kartonów. To nasza szkoła. Trudno o ciszę, bo nasze metody wychowawcze nie są tak skuteczne jak uderzenie kijem. Ale ta porażka jest mobilizacją, by jeszcze bardziej kochać. I przypomnieniem, po co tutaj jestem.

Kolejna część kłóci się z poprzednią. Cztero-, pięcio- i sześcioletnie Szkraby z Pre-school codziennie witają nas szerokimi uśmiechami. Z daleka krzyczą: My teacher! My teacher! Przyczepiają się jak rzep uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Zadowolone zajadają przydzielony posiłek i tak samo radośnie machają na pożegnanie. Słyszę za plecami: See you tomorrow, my teacher! Promyki radości...

O godz. 14.30 rozpoczyna się Oratorium. Dzieci przychodzą jednak już dużo wcześniej. Cierpliwie czekają na coś do zjedzenia, na obejrzenie bajki, na zabawę, na miłość... Wielkie ciepło przebija się przez widoczne na każdym kroku ubóstwo. Każde z nich wita się, jak potrafi. Każde szuka spojrzenia i uśmiechu, by móc go odwzajemnić. Wstrzymuję łzę, która ciśnie mi się do oka i poszerzam uśmiech, by dla nikogo go nie zabrakło. Francis ściska mnie mocno za rękę i nie chcę jej puścić. Ja też nie.





"Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość" 1Kor 13 
Klucz do mojej układanki?



wtorek, 30 września 2014

AFRYKAŃSKIE RADOŚCI

Peter ma 4 latka. Od dzisiaj stał się stałym mieszkańcem mojego serca, bez jakiegokolwiek płacenia na czynsz. Po kilkumetrowym rozbiegu wskoczył na moje ramiona z uśmiechem tak szerokim, że potrafiłam odpowiedzieć Mu jedynie tym samym. Promyk, który rozświetlił cały mój dzisiejszy dzień.

Pomoc przy podawaniu Przedszkolakom posiłku należy do naszych codziennych obowiązków. Uczta rozpoczyna się o godz. 12.30. Wyćwiczone i szczupłe paluszki doskonale radzą sobie z napełnianiem wygłodniałych brzuszków. Nikt nie marudzi, nikt nie licytuje, czy ma mniej, czy więcej. Jeden wielki uśmiech. Jak u Patera. Ach te afrykańskie radości!  



piątek, 26 września 2014

MANSA - MÓJ NOWY DOM

23 września o godzinie 3.00 nad ranem nie obudził mnie niewdzięczny dźwięk budzika. Tym razem obudziło mnie pragnienie, które pierwsze przetarło zmęczone oczy i szturchając mnie za ramię szepnęło: Wstawaj, to już dzisiaj!

To pragnienie nie tylko moje, ale nasze -  moje i Jezusa. On pierwszy wlał je w moje serce, a ja uczyniłam je swoim i powiedziałam mu tak. W zupełnej wolności.

Dziś wiem, że najpiękniej jest marzyć razem i razem te marzenia realizować. Wielka wdzięczność rozrywa moje serce!




Takiego lądu i takiego życia wcześniej nie znałam. Stawiam pierwsze kroki na spieczonej słońcem zambijskiej ziemi i chłonę wszystko jak gąbka. Stąpam jeszcze niepewnie jak zagubione dziecko, ale czuję Jego uśmiech skierowany w moją stronę, on dodaje mi odwagi.

Jaki będzie ten rok? Odpowiedź będzie składała się z każdego spędzonego tutaj dnia. Serce i ludzie podpowiadają mi już teraz, że będę uczyła się przede wszystkim miłości i prostoty. Obserwując uśmiechnięte twarze dzieci czuję, że też wolności i radości. Bo tylko człowiek wolny może się prawdziwie śmiać.

Dzisiaj dziękuję za nowy dom, dziękuję za nową Rodzinę!





sobota, 20 września 2014

Idąc za Głosem... 


Kiedy serce zaczyna delikatnie drżeć, bo świat próbuje wmówić mu, że pomyliło drogi; kiedy przychodzi pokusa obejrzenia się za siebie, by sprawdzić, czy ma rację, wówczas Ty przypominasz:

   "Dlaczego my dziś szukamy

   tego miejsca w ziemi chaldejskiej, 
   skąd wyruszył Abram syn Teracha
   z gromadą podobnych sobie koczowników?
   Myślał może: dlaczego mam stąd odchodzić?
   Dlaczego mam opuszczać Ur w ziemi chaldejskiej?
   Czy tak myślał? Czy odczuwał smutek rozstania?
   Czy oglądał się wstecz?
   Nie wiemy. Wiemy tylko, że słyszał Głos,
   który mówił do niego: Wyjdź!
   Abram postanowił iść za Głosem."
                                             Jan Paweł II

I wraca pokój, wraca szczęście i pewność, że idąc za Twoim głosem, idę zawsze właściwą ścieżką! Tato, dzisiaj na nowo mówię Ci 'ufam' i z nowym zapałem biegnę dalej!