wtorek, 4 listopada 2014

W ŚWIECIE PARADOKSÓW

Afrykańska rzeczywistość to świat paradoksów. Może po roku czasu mi się uda, ale jak na razie nie potrafię jej pojąć.

Tobua to mąka rozrobiona z wodą. Nie zawsze z ciepłą. Ulubiony napój Dzieci z naszej szkoły garażowej. Zapachem przypomina polskie chrupki kukurydziane. Dzieci dostają ją na zakończenie lekcji zazwyczaj trzy razy w tygodniu - w poniedziałek, środę i piątek. Pytają o nią każdego dnia. Czasami jest dobrą mobilizacją, by być grzeczniejszym lub w ogóle przyjść do szkoły. Dzieci dokładnie oblizują kubki palcami, żeby nic się nie zmarnowało. Sięgają do samego dna. Chętnie zgłaszają się do mycia, bo to szansa, że jeszcze coś więcej im się dostanie. Szkoła garażowa kończy się o godz. 11.30. W pół godziny rzeczywistość  wokół mnie zmienia się o 180°.

Dzieci z Pre-school dostają lunch od poniedziałku do czwartku o godz. 12.00. Każdemu przysługuje plastikowy, podzielony na trzy części talerz. Są niebieskie, zielone i czerwone.  Dzieci najbardziej lubią czerwone. Nie wiem dlaczego. Stałym składnikiem jest biała papka - szima. Pozostałe miejsca na przemian zajmuje kurczak, jajecznica lub pieczone kiełbaski z sosem pomidorowym. Zawsze jest też jakaś surówka. Zazwyczaj jedzenia wystarcza na tyle, by prosić o dokładkę. Jednak spora część Dzieci nie zjada wszystkiego. W miarę jedzenia coraz więcej małych i pozlepianych kawałków szimy ląduje na stole. Część trafia na ziemię. Trochę tak, jakby poprószył delikatny śnieg. Ale w Zambii zimy nie ma. Po posiłku w ruch idzie miotła. Najpierw zmiata wszystko ze stołu, a potem z podłogi. Chciałabym ją wyprzedzić i własnymi rękami pozbierać dokładnie wszystkie resztki jedzenia. Dzieci z naszej szkoły garażowej bardzo by się nimi ucieszyły. Podobnie te z Oratorium, które czasami podkradają się do drzwi naszego domku z palcami skierowanymi wymownie w stronę buzi. Ale pozbierać ich nie mogę. Trudno mi na to patrzeć. Chcę wrócić do pozostałych Dzieci. Próbować zaspokoić ich głód inaczej...

Kolejny paradoks. Środek zajęć w szkole garażowej. Siostra przypomina mi, by powiedzieć Dzieciom, że w piątek nie będzie zajęć. Dzieci z Laura Pre-school jadą nad jezioro. Ja i Sylwia jako nauczyciele jedziemy razem z nimi. Nasze Dzieci zostają. Wiedzą, dlaczego nas nie będzie. Widzę ich smutne oczy i chciałabym zostać z nimi. Ale zostać nie mogę.

Wjeżdżamy dwoma niewielkimi busami. Jest kilka minut po godzinie 8. Słońce praży od rana. Dzieci są radosne, część z nich ma nawet okulary przeciwsłoneczne na buziach. Machają Rodzicom na pożegnanie. W busie rozlega się głośny śpiew. Wszyscy, których mijamy, powinni nas usłyszeć. Wivat Laura! Wivat! Zaciśnięte piąstki Dzieci powiewają dumnie w górze. Wyjeżdżając z bramy widzę gromadki Dzieci. Stoją przy drodze. Obserwują. Ich twarze się nie uśmiechają. Rozpoznaję niektóre z nich. Przychodzą do Oratorium.

Około godziny później jestem w innym świecie. Piękna plaża. Błękitna woda. Wskakujące do niej Dzieci i Nauczyciele. Jednym słowem: euforia radości! Z każdej strony słyszę swoje imię. Mam aparat w ręku, to dlatego. I choć szczerze cieszę się radością tych Dzieci i bawię się razem z nimi, to myślami uciekam tam, gdzie zostało moje serce. Czuję, że to niesprawiedliwe.  Chciałabym wrócić i tamte Dzieci rozweselić inaczej...   




Afrykańskie paradoksy. Małe i większe. Bolą bardziej i mniej. Każdy mobilizuje do jeszcze większej miłości. Nie tracę czasu na szukanie odpowiedzi: dlaczego? Może z czasem przyjedzie do mnie sama. Robię to, co mogę.


1 komentarz: